Oskar i Pani Róża

Są wakacje. Jak ogólnie wiadomo w tym czasie można liczyć na odwiedziny rodziny z drugiego końca kraju. Nie było inaczej i w moim przypadku. Mój kuzyn, uczeń piątej klasy niestety u babci bardzo się nudzi. Koledzy wyjechali, a starsi ludzie przeważnie nie posiadają kablówki ani komputera. Tak więc ja, dobra dziewczynka, dałam się namówić na założenie karty w bibliotece dla dzieci i młodzieży. Gdy Filip szukał czegoś dla siebie, ja zaplątałam się przy półce z nowościami. Stała tam sobie, pewnie nie ciekawa dla dzieciaków, książka Schmitt’a. Dlaczego by jej nie zabrać?
“Oskar i Pani Róża” to utwór przez wielu wychwalany i polecany. Nic w tym dziwnego. Mimo swojej niewielkiej objętości, zawiera więcej niż niejedna trzystu-stronicowa książka. Więcej w niej życia, miłości, przyjaźni, mądrości – słowem: wszystkiego.
Tytułowy Oskar to mały chłopiec, chory na białaczkę, której niestety nie da się wyleczyć. Jest to także młodzieniec, który nie może liczyć na wsparcie rodziców. Całą swoją miłość przelewa na panią Różę, pracownicę (bodajże) szpitala. To ona staje się jego powiernicą i największą przyjaciółką. Oskar powoli żegna się z życiem, ale te dni, które mu zostały wykorzystuje w stu procentach.
Schmitt stworzył smutną historię. Trudno jest znaleźć sens w chorobie i śmierci dzieciaków, które przez tak krótki czas przebywały na Ziemi i które tak na prawdę nie poznały jeszcze co to życie. Oskar dzielnie zmaga się z czasem który mu pozostał. Niewiele myśli nad tym, dlaczego choroba spotkała właśnie jego. Smutne jest także to, z czym zmagają się rodzice chłopca. Nie wiedzą jak mu pomóc, jak z nim rozmawiać, czy choćby milczeć.
Problem nieuleczalnie chorych dzieci nigdy nie zniknie. “Oskar i Pani Róża” staje się więc książką ponadczasową, zachowującą swoją prawdziwość i mądrość.
Schmitt po raz kolejny udowadnia jak wielki jest jego pisarski kunszt. Trudno zawieść się na jego dziełach – są pewnikiem na wyśmienicie spędzony czas.

Dziewczyna z pomarańczami

“Co być wybrał, gdybyś miał taką szansę? Zdecydowałbyś się żyć na Ziemi przez krótką chwilę, aby po kilkudziesięciu krótkich latach zostać wyrwanym z tego świata i nigdy już nie powrócić? Czy też byś z tego zrezygnował? Takie bowiem są reguły. Jeśli wybierasz życie, wybierasz także śmierć”.


Długo czekałam na taką książkę. Piękną i tragiczną zarazem. Jostein Gaarder zawarł w niej czystą prawdę o życiu. Jest radością, ale i smutkiem. “Dziewczyna z Pomarańczami” to przecudowna opowieść o miłości i śmierci.
“Dziewczyna z Pomarańczami” to niesamowita historia miłosna. Jan, główny bohater, pisząc list do syna, opowiada o tym, jak poznał kobietę, która całkowicie zawładnęła jego życiem. Pełen determinacji i często irracjonalnych pomysłów, osiąga to o czym marzył. Dzieje tej miłości są pełne przygód i niespodzianek. Jednym słowem – wyjątkowe uczucie. Jednak szczęście nie jest wieczne. Jan, mając dom i syna, dowiaduje się o śmiertelnej chorobie. Nie zostało mu wiele czasu, a ponieważ dręczyło go wiele wątpliwości, przed śmiercią postanawia napisać do syna list. Zawiera w nim nie tylko opowieść o Dziewczynie z Pomarańczami. Zadaje pytanie, na które musi sobie odpowiedzieć piętnastoletni Georg. Najprościej można je ująć w słowa – czy chcesz żyć? Jan zdaje sobie sprawę z trudów życia. Wie, że zostawił rodzinę w trudnym momencie. Wie, że syn będzie skazany na cierpienie i wątpliwości. Męczy go zatem to, czy dobrze zrobił dając mu życie.
List, pozostawiony w starym wózku, znaleziony przez matkę bohatera, czekał aż Georg będzie już prawie dorosły. Chłopiec otrzymał jedyną szanse na poznanie swojego ojca – nie pamiętał go z dzieciństwa, a teraz otrzymuje piękne świadectwo jego życia.
Gaarder stworzył niesamowitą opowieść. Zawarł w niej całą prawdę o życiu i o nas samych. Każdy z nas szuka miłości i spełnienia. Każdego dręczą wątpliwości czy jego postępowanie jest słuszne. Ale czy kiedyś zastanawialiśmy się czy mając wybór, zdecydowalibyśmy się na życie? Z całym jego bagażem cierpienia i rozczarowań? Czy znając świat, w którym żyjemy, ponownie byśmy go wybrali?

“Wyobraź sobie, że stoisz u progu tej wielkiej baśni, wiele miliardów lat temu, kiedy wszystko powstało. Możesz zdecydować, czy kiedyś urodzisz się i będziesz żyć na tej planecie. Nie wiesz, kiedy by to miało być, ani też jak długo będziesz mógł tu pozostać, lecz o więcej niż kilkudziesięciu latach i tak nie może być mowy. Wiesz jedynie, że jeśli zdecydujesz się przyjść na ten świat, gdy nadejdzie na to pora czy, jak mówimy, gdy “czas się dopełni”, będziesz również musiał rozstać się kiedyś z nim i wszystko opuścić. Być może przyprawi Cię to o wielki smutek, gdyż wielu ludzi uważa życie w tej niezwykłej baśni za takie cudowne, że łzy napływają im do oczu na samo wspomnienie nieuchronnego końca.
Ogromnie boli myśl o chwili, w której nie będzie już następnych dni”.



PS. Może pora zakończyć erę komercyjnego Coelho i przejść o stopień wyżej? U Gaardera ciężko o kiczowaty cytat, pseudo-filozoficzną myśl znaną każdemu dziecku. Chociaż… Może szkoda oddawać tak cudowną twórczość na pastwę społeczeństwa.

Gildia magów

Znacie to? Nudne, samotne popołudnie kiedy to się nam coś chce robić, ale jednak nie ma się ochoty? Kiedy to leży przed wami rozpoczęta książka i nie macie ani krzty siły by do niej wrócić? Tak właśnie podziałała na mnie “Oksana” Odojewskiego. Po raz kolejny zachęciły mnie pozytywne oceny. Nie wiem jak można tę książkę czytać. Nie da się z prostego powodu. Ktoś chyba nie chodził na lekcje języka polskiego. Autor tej książki nie wie co to zdanie. W “Oksanie” jedna strona równa się jednemu zdaniu. MASAKRA. Nie wytrzymałam – po 20 stronach odpuściłam. Na początku myślałam, że to tylko tak jednorazowo. Niestety wszystkie przeczytane kartki wyglądały tak samo. Po prostu nie wiedziałam co czytam. Gdzie byli edytorzy, korektorzy? Kto to dopuścił do druku?! No i gdzie podział się mózg i smak samego autora?!
Cóż plusem całej przygody z Odojewskim jest to, że w akcie desperacji sięgnęłam po “Gildię magów” Trudi Canavan. Oczywiście nie była ona spowodowana tym, że książka ta nie kusiła. Chciałam ją przeczytać jak najszybciej. Stwierdziłam jednak, że skoro jest to pierwszy tom trylogii, to lepiej zająć się nią później.
Trudi Canavan wywarła na mnie pozytywne wrażenie przy okazji serii Era Pięciorga. I “Gildia magów” nie zawiodła. Mimo 500 stron pochłonęłam ją w jedno popołudnie. Jestem zaskoczona, że tak szybko. Nie wiem co było tego powodem: łatwość czytania, zainteresowanie czy może czcionka. Wydaje mi się jednak, że rozmiar tekstu jest normalny.
Autorka ma chyba jakąś słabość do młodych dziewczyn awansujących na wyśmienitego maga. Tak było a Aurayą, tak też jest z bohaterką “Gildii magów”, Soneą. O swoich magicznych zdolnościach dowiaduje się przypadkiem w dość niesprzyjających okolicznościach.  Ciskając kamieniem w grupę znienawidzonych przez ludność członków gildii, udaje się jej przedostać przez ochronną, magiczną barierę. Od tego momentu staje się niewygodna dla magów. Jest też wielkim zagrożeniem dla miasta i samej siebie. Jej moc, niekontrolowana, może doprowadzić do tragedii. Stowarzyszenie rozpoczyna poszukiwania tajemniczej dziewczyny.
“Gildia magów” jest praktycznie w całości opisem tych wydarzeń. Sonea korzysta z pomocy dawnych przyjaciół, a także poznaje nowych sprzymierzeńców. Każda strona to także odkrywanie niszczycielskiej siły magicznych zdolności.
Sonea zmaga się z przeciwnościami. Mimo młodego wieku nie poddaje się i walczy o wolność. Walczy także z przyzwyczajeniami i wpajanymi jej od lat przekonaniami. Odkrywa rolę przyjaźni i powoli poznaje co to miłość.
Canavan potrafi zainteresować. Dba o to żeby czytelnik nie mógł się oderwać od książki. Brakowało mi tego uczucia “co będzie dalej?”. Po kilku mniej interesujących pozycjach, “Gildia magów” przywróciła wiarę w miłość do książek. Miłość ogarniającą wszystkie zmysły.
Z niecierpliwością czekam na wizytę w bibliotece i mam nadzieję, że drugi tom będzie tam na mnie czekał.

Ulica tysiąca kwiatów

Następna, po “Kwiat śniegu i sekretny wachlarz”, książka o orientalnych klimatach. Z Chin Lisy See przenosimy się do Japonii. I podobnie jak w przypadku swojej poprzedniczki, “Ulica tysiąca kwiatów” to opowieść smutna, pełna cierpienia i niesprawiedliwości.
Gail Tsukiyama stworzyła sagę rodzinną. Jej książka to opowieść losów trzech pokoleń, zmagających się z trudnymi latami 40. XX wieku. I choć  autorka wybiega daleko w przyszłość, tak czas II wojny światowej zdaje się podążać za bohaterami jak cień. Ciąży i prędzej czy później zbiera swoje tragiczne żniwo.
“Ulica tysiąca kwiatów” jest jednym z wielu dowodów na to, że wojna jest całkowitym bezsensem. Rozpętana przez przywódców, najboleśniej godzi w zwykłych, szarych ludzi. To oni zmagają się z głodem, strachem, niepewnością, bólem i ze stratą najbliższych. I jeśli nawet uda im się przeżyć wojnę – trauma towarzyszy im do końca życia, często sprawiając, że stają się wrakiem człowieka. Tsukiyama przywołuje obrazy zrzucanych bomb, ostrzeliwań, głodu, pożaru Tokio i w końcu tragiczne wydarzenia sierpnia 1945 roku – Hiroshima i Nagasaki.
Książka ta to także opowieść o miłości w różnych jej odmianach. Jest tu miejsce na pasje i spełnienie marzeń. Czytelnik dokładnie poznaje to czym słynie Japonia – a więc sumo. Wraz z Hiroshim przechodzimy przez wszystkie szczeble sportowej kariery, pełnej tradycji i rytuałów. Jesteśmy też świadkami jaką cenę ponosi się za zupełne oddanie namiętności.
Każdy z bohaterów, a jest ich dosyć sporo, jest przez autorkę dokładnie przedstawiony. Znamy jego przeszłość i teraźniejszość. Przyszłość odkrywamy wraz z nim. Każdy z nich jest nieodłącznym elementem toczącej się akcji, każdy swoim życiem daje przykład wyniszczającej siły wojny. Wszyscy ponoszą straty, ale nie poddając się, walczą o lepsze jutro.
“Ulica tysiąca kwiatów” mimo swojej ważnej tematyki, nie zachwyca. Akcja ciągnie się przez jakieś 20 lat, często wydarzenia przywoływane są kilkakrotnie, co niewątpliwie nuży czytelnika. Książka epatuje cierpieniem, niewiele w niej nadziei i szczęścia.

Samotność w sieci – J.L. Wiśniewski

Droga przez mękę. Tak jednym zdaniem mogę określić książkę pana Wiśniewskiego. I nie chodzi tutaj o głównych bohaterów. Chodzi o mnie. Myślałam, że mój mózg po prostu się wkurzy i wyjdzie na spacer. Samotność  w sieci jak dla mnie jest jedną wielką pomyłką. Nie rozumiem jak mogła stać się tak popularna i, o zgrozo, uwielbiana. Gdy tyko myślałam o tym, żeby przeczytać następne strony, nagle wokół znajdowało się tak wiele rzeczy do zrobienia. W końcu ze smutkiem zaczęłam patrzeć na stosik książek czekających na swoją kolej. Nie męczyłam się tak od czasów podstawówki i “Krzyżaków” Sienkiewicza. Chociaż patrząc z perspektywy czasu mam wrażenie, że oceniłam tę książkę niewłaściwie. Mea culpa.
Rozumiem, że kobiety (bo to do nich kierowana jest Samotność w sieci), uwielbiają ckliwe historie rodem z Harlequinów. Rozumiem, że nieszczęścia i niepowodzenia innych, kuszą. Rozumiem, że wzruszają wielkie miłości. Ale na litość boską żeby aż tak dać się… ogłupić? (przepraszam, ale nie znalazłam innego słowa).
Samotność w sieci jest dla mnie kiczem. Papką robioną pod publikę by zarobić jak najwięcej. Dowód? Przebieg akcji. Autor niemiłosiernie przedłuża czas rozwiązania, mąci historyjkami wplątanymi początkowo nawet z sensem, ale później nie mającymi nic wspólnego z tym, do czego miały nawiązać. Dodatkowo każda z nich to obraz nieszczęść. Na prawdę – gdybym była Jakubem już dawno wskoczyłabym pod ten niemiecki pociąg. Historia głównych bohaterów mogła być opisana na połowie tego, co proponuje Wiśniewski. Książka wreszcie zaczęła mieć sens pod koniec. Akcja wreszcie przyspieszyła, coś się działo, było napięcie i zaskoczenie. Co prawda do ideału daleko, ale gdy przebrnęło się przez tyle stron, ten fragment można było uznać za arcydzieło.
Coś kiedyś słyszałam, że Samotność… jest doskonałym studium kobiety. Że niby co? Gdzie to studium jest? Nikt nie odkrył Ameryki. Od wieków wiadomo, że kobieta marzy o idealnej, wielkiej miłości, że pragnie rozmawiać ze swoim mężczyzną o tym co czuje. Tylko tyle doszukałam się u Wiśniewskiego. Nie wiem czy to o to chodziło?
Nie rozumiem fenomenu tej książki. Nie ma w niej nic co może zainteresować. Oparta jest na tym co przyciąga – nieszczęścia, zawód, zdrada, miłość, cierpienie. Jak widać wystarczyło by przyciągnąć masę czytelników. I widzów. Gratuluję sukcesu kasowego.

Kwiat śniegu i sekretny wachlarz

Długo jej szukałam. W końcu wpadła w moje ręce. Ale niestety jest kolejnym przykładem, że nie należy czytać opinii innych.
Internet pełen jest cudownych opinii na temat twórczości Lisy See. Wielu zachwyca się nad jej stylem, tematyką, umiejętnością malowania słowem. Nie twierdzę, że jest inaczej. Ale… 
Recenzje sprawiły, że oczekiwałam trochę więcej. Przyznam, że strasznie ta książka mi się dłużyła. Nie wiem czy to wina przemęczenia czy może tego, co Kwiat śniegu opisuje. A może i jedno i drugie?
Pewne jest, że autorce należy się pochwała. I to duża. Włożyła sporo pracy w przygotowanie materiałów. I wiele serca. Będąc w trudnej sytuacji potrafiła stworzyć coś, co nie jest tylko wymysłem wyobraźni. 
“Kwiat śniegu…” jest lekturą, która szokuje i porusza. Chiny, zwłaszcza te z dawnych lat, owiane są tajemnicą. Słyszy się wiele historii, które często nie mieszczą się w pojęciu europejczyków. Cóż – inna kultura i obyczaje. 
Niewątpliwie, każdy czytelnik współczuł małej Lilii kiedy przechodziła przez fazę krępowania stóp. Na pewno wielu poruszyła sprawa kobiet i tego jakie miejsce zajmują one w Chinach. Lisa See podjęła trud by choć trochę przybliżyć nam wschodnie tradycje. Nie usprawiedliwia, ale przybliża.
“Kwiat śniegu i sekretny wachlarz” jest swego rodzaju kompendium wiedzy na temat obyczajowości Chin, głównie pozycji kobiet. I to chyba głównie do nich ta książka jest skierowana. Po co? Może by docenić to co mamy? Że nie musiałyśmy przeżywać takich dni jak Lilia i Kwiat Śniegu? A może ukrócić feministyczne zapędy – bo przecież mamy wybór, nie jesteśmy rzeczą, którą można przestawiać z miejsca na miejsce.
Lisa See stworzyła pozycję godną uwagi. Szokująca, wzruszającą i piękną. Szkoda tylko, że opinię o niej miałam już wyrobioną przed przeczytaniem…