Gra o Ferrin

tesr

Gra o Ferrin. Przyznam, że bardzo ciężko pisać mi o tej książce. Mogłam to zrobić zaraz po jej zakończeniu, a nie z kilkudniowym opóźnieniem. Dlaczego sprawia mi to taką trudność? Bo za cholerę nie wiem o co w tej książce chodzi! Chaos! Mieszanie wydarzeń, bohaterów, pomyłka na pomyłce… Na początku myślałam, że to po prostu mój brak skupienia, że zawiódł mnie mój lekko przemęczony umysł. I tkwiłam w tym przekonaniu dopóki nie przeczytałam recenzji innych czytelników.

Tych negatywnych. Grę o Ferrin można albo pokochać (jak stało się to w przypadku mojej koleżanki, która ową powieść mi poleciła) albo znienawidzić (tak jak stało się to w moim przypadku, choć może słowo nienawiść jest tu sporą przesadą). Katarzyna Michalak wywołała jednak małą burzę. Najpierw faktem zrezygnowania z publikacji książek obyczajowych, czegoś na kształt Pięćdziesięciu twarzy Greya, a później już samą formą swojej powieści fantasy. Ok, mamy tu magię, elfy, krasnoludy, jednorożce, smoki. Jednak obecność tych elementów nie gwarantuje arcydzieła. Może z tego wyjść mała katastrofa, zwłaszcza gdy zacznie się mieszać w utartych zasadach fantasy.
Karolina to młoda lekarka pogotowia. Nieco zagubiona i niespełniona. Całkowicie niezadowolona ze swojego życia. Dziewczyna ma jednak małą tajemnicę. Jej ciotka (chyba*) wprowadziła ją w tajniki magii, opowiedziała o wspaniałej krainie zwanej Ferrinem, w której wprost nie można się nie zakochać. Czy więc bohaterka ma wybór? Widząc kolejną śmierć i otaczającą ją szarą rzeczywistość, postanawia przenieść się do owego bajkowego miejsca. Już na samym początku obecności Karoliny w Ferrinie, pojawiają się trudności. Zostaje przechwycona przez stacjonujących obok wojowników, mających ogromną chęć na płciowe obcowanie z rudowłosą wiedźmą. Tylko że o Karolinę walczyć będą wszyscy możni nowego świata. Karolina vel Anaela, Gwiazda Ferrinu, Lecząca, Pierwsza z Przepowiedni (jakże tajemniczej) to gorący kąsek. Ma być ona gwarancją zwycięstwa, kartą przetargową, władczynią, następczynią, zbawczynią… Wszystkim! I niczym! Ja w tym chaosie szybko się zgubiłam. I już sama nie wiem jaką rolę pełnić miała Anaela. Wiem tylko, że była poważną szychą, znieważaną i poniżaną przez niemal każdego. I nawet nie wiem, czy swoją misję spełniła.

Schmitt podwójnie – Odette i Tektonika uczuć

Wiem, że robi się dosyć monotonnie. No cóż – jak tylko jest możliwość, to zabieram z biblioteki Schmitta i miło spędzam czas. Chociaż ostatnio nieco się zawiodłam. Tym razem w jeden wieczór “połknęłam” Odette i inne historie miłosne oraz Tektonikę uczuć. Zaczęłam od tej pierwszej z wymienionych. No i własnie z jej zawdzięczam wspomniany wczesniej zawód.

Odette, to oddzielne historie odmiennych kobiecych charakterów. Każda z bohaterek opowiadań ma inny charakter, wiek, status społeczny i majątkowy. Wszystkie jednak łączy miłość. I to nie tylko ta między kobietą a mężczyzną, nie tylko związana z problemami w związku, ze znalezieniem partnera.
Niestety, dziełko Schmitta lekko mnie rozczarowało. Każda z historii jest nieco powierzchowna. Krótka forma jaką obrał autor, nie pozwala zagłębić się w psychikę bohaterek, nie pozwala na dokładne zaznajomienie się z przedstawionym problemem.
Pocieszające jest to, że wraz z zagłębianiem się w książkę, opowiadania stają się bardziej interesujące. Jednak nie zmienia to faktu, że “pewny” do tej pory Schmitt, zachwiał moje poczucie bezpieczeństwa jeśli chodzi o wartość jego książek.

Kolejna pozycja Tektonika uczuć sprawiła, że niedosyt po Odette został zapomniany. Czytając, miałam dziwne wrażenie podobieństwa do Małych zbrodni małżeńskich, ale na szczęście nie zakłóciło to mojego zachwytu.

Tektonika… to opowieść o związku Diane i Richarda. Od pierwszych zdań książki, poznajemy głębokie uczucie łączące tych dwoje. Dowiadujemy się też, że oboje mają z sob różne doświadczenia. Jednak największym zagrożeniem dla ich związku jest nieufność, głównie ze strony Diane.
Mając za sobą bolesne doświadczenia, będąca rozwódką Diane, każdy drobny przejaw braku czułości i oddania ze strony Richarda, odbiera jako sygnał zwiastujący rozstanie, oziębienie uczuć. Niepewna stałości uczuć partnera, postanawia go sprawdzić…
Wydawać by się mogło, że test ten przyniesie tylko szczęśliwy finał, zakończenie historii przed ołtarzem (od którego tak uciekała Diane). Czytając kolejne strony, oczekuje się na połączenie bohaterskiej pary, oczekuje się na romantyczną scenę połączenia zakochanych.
Ale jak kończy się sprawdzian Diane? Kwestię tę pozostawiam otwartą i mam nadzieję, że choć w małym stopniu zachęciłam do sięgnięcia po Tektonikę uczuć.
Trzeba przyznać, że Schmitt mistrzowsko uciekł od schematu miłosnego opowiadania. A dodatkowo przestrzega przed błędami miłości.
I nasuwa się tutaj cytat Zafona; W chwili, kiedy zastanawiasz się czy kogoś kochasz, przestałeś go już kochać na zawsze…

Ewangelia według Piłata

Wiele już za mną, Odette i Tektonika… czekają na swoją kolej. Nie da się ukryć mojego podziwu dla Erica Emanuela Schmitta. Jak dla mnie jest gwarancją cudownie spędzonego czasu i odkrywania czegoś nowego.
Po historiach pełnych miłości, szczęścia a także bólu i cierpienia, czyli książek znakomicie wpisujących się w nasze codzienne życie, przyszła kolej na pozycję nieco odmienną. “Ewangelia według Piłata” potwierdza chyba jak różnorodny jest Schmitt i jak rozległe są jego zainteresowania.
Piłata nie trzeba przedstawiać. Od wieków funkcjonuje jako postać negatywna, jako ten, który ośmielił się podnieść rękę na Chrystusa. Schmitt przedstawia nam właśnie te czasu – czasy działalności Zbawiciela. 
Książka składa się z dwóch części. Krótsza to relacja samego Chrystusa, jego rozważania w Ogrodzie Oliwnym. Wspomina swoją młodość, odmienność od rówieśników, pretensje rodziców, że nie myśli o przyszłości. Wspomina też dzień, w którym ‘mianowano’ go Zbawicielem. Przyjmując na siebie powierzoną przez lud rolę, wraz ze swoimi uczniami odbywa liczne podróże. Chrystus rozważa swoje postępowanie czekając na śmierć – i choć jest tym boskim dziedzicem, to Schmitt nie pozbawia go uczuć czysto ludzkich. Jest więc zwątpienie, brak zaufania, niespełnienie, bezsilność… 
Druga część, znacznie już dłuższa, to relacja samego Piłata. Jego doświadczenia zawarte są w listach do brata, nie pozbawionych szczerości i uczuć. Są bardziej pamiętnikiem niż korespondencją. I właśnie ta część książki Schmitta jest dla mnie znacznie ciekawsza. Otóż Piłat, ciemiężyciel Chrystusa, staje się postacią niemal pozytywną. Nie jest tutaj tyranem, narzędziem szatana – jest człowiekiem takim, jak każdy inny. Podziwia się jego mądrość, inteligencję, poglądy na życie, ale przede wszystkim zyskuje szacunek jako kochający mąż. To Klaudia Prokula jest dla niego życiowym celem, sacrum, szczęściem.  Poncjusz Piłat to także osoba, która w pewnej mierze zasługuje na współczucie. Jako namiestnik Jerozolimy, ciągle pozostaje pod kontrolą rzymskich zwierzchników. Musi działać nie tak jak każe mu serce, ale tak by usatysfakcjonować władzę wyższą. Targany wątpliwościami staje się poniekąd postacią tragiczną.
Książka Schmitta uderza w dość delikatny punkt. Sprawy religii zawsze były tematem drażliwym. “Ewangelia…” wśród niektórych uchodzi pewnie za bluźnierstwo. Pojawiają się w niej bowiem liczne wątki poddające w wątpliwość działania Chrystusa oraz wydarzenia podnoszące rangę Piłata. Godzi to w wypracowany przez wieki obraz czasów działalności Zbawiciela, pobudza do myślenia i analizowania niektórych faktów.
Pomijając kwestie religijne. Schmitt po raz kolejny udowodnił, że jest znakomitym twórcą.




(Z góry przepraszam za wszelkie nieścisłości – książkę czytałam już jakiś czas temu, a w sprawach religijnych ekspertem również nie jestem.)

Ogród wiecznej wiosny

Skusiłam się pozytywnymi ocenami. Słyszałam i czytałam na temat tej książki wiele dobrego. I teraz się zastanawiam co w tej książce dobrego jest?


Ogród wiecznej wiosny to opowieść o kilku pokoleniach kobiet z rodziny Laguna. Podstawą dla całej powieści jest klątwa ciążąca na tym właśnie rodzie. Każda z kobiet Laguna ma nigdy nie zaznać szczęścia w miłości – każde obcowanie z mężczyzną będzie tylko przelotnym romansem, zakończonym cierpieniem duszy i niechcianą ciążą. Ciążą, która od lat przynosi żeńskiego potomka.
Na tle całej społeczności, kobiety cieszą się złą sławą. Zapewne zniechęca tajemnica, którą są owiane a także to, że przeważnie trudniły się czarami.
Opowieść zaczyna się od dziejów Clary Laguny, dziewczyny odznaczającej się niezwykłą urodą. Los sprawia, że zakochuje się w niej przejezdny myśliwy, przebywający w mieście właściwie dla rozrywki. Clara odwzajemnia miłość, ma nadzieję, że na niej klątwa nie ciąży. Dzieje się jednak inaczej. Mężczyzna nie dotrzymuje słowa – zostawia ukochanej dom, złamane serce i ciążę… 
I tak przez kilka pokoleń…


Czytając “Ogród wiecznej wiosny” miałam wrażenie chaosu. Wydaje mi się, że autorka wprowadziła zbyt dużo postaci. Rozumiem, że chciała przez to ukazać jak klątwa wpływała na postępowanie kolejnych kobiet z rodziny Laguna, ale lepiej dla książki byłoby skupić się na dwóch bohaterkach. Zadbać o dokładny rys psychologiczny, bardziej rozbudowaną akcję. W takiej postaci jak teraz, czytelnik nie ma nawet czasu na polubienie/znienawidzenie/poznanie/zrozumienie bohaterki. Kiedy już przyzwyczajamy się do jednej z kobiet – natychmiast pojawia się inna, rozpoczyna się nowy wątek.
Poza tym “chaosem”, w niektórych momentach, książka jest obrzydliwa. Nie jestem osobą, którą łatwo zgorszyć i nawet nie o to mi teraz chodzi. Po prostu autorka o pewnych sprawach pisze hmm… odrzucająco? Miałam wrażenie, że na siłę chce pokazać, że nie boi się trudnych tematów, ewentualnej cenzury, że chce… no własnie co? Udowodnić niezależność? Zszokować? Sprawić, że książka stanie się bardziej realna? Przyciągnąć kontrowersjami czytelników? Cokolwiek to było, mam wrażenie, że się nie udało.


Takie jest moje zdanie o “Ogrodzie wiecznej wiosny”. Mnie książka ta rozczarowała i zdegustowała. Szkoda – pomysł był bardzo oryginalny, można było wycisnąć z niego znacznie więcej i oprawić go w, o niebo lepszą, formę.

Uczennica maga

Podobnie jak Schmitt i Gaarder, Trudi Canavan zajęła spore miejsce w moim czytelniczym świecie(jeśli chodzi o twórców i książki ostatnio odkryte). Pochłonęłam już Erę Pięciorga, zaczęłam Trylogię Czarnego Maga. I jak zwykle serię rozpoczynam nie po kolei.
“Gildia magów”, I tom trylogii, ma swoją poprzedniczkę, o której jak zwykle dowiaduję się po fakcie. Pocieszające jest to, że “Uczennica maga” praktycznie nic nowego nie wprowadza.
Jako prequel, rysuje dość ogólny zarys historii gildii magów. Jednak pomimo “znikomej przydatności” nie jest książką nieprzydatną.
“Uczennica maga” to dzieło skupiające się głównie na osobie Tessi, młodej dziewczyny, zafascynowanej leczeniem, odkrywającej magiczną moc za sprawą przypadku. Jednak przypadek ten wpłynął na całe przyszłe życie.
Jako samorodny talent, musiała oddać się pod opiekę wykwalifikowanego maga. Tak też się staje. Jej nauczaniem zajmuje się Mistrz Dakon. 
Tessia musi zmagać się ze stereotypami. Kobiety-magowie to głównie dziewczęta z bogatych domów, choć i tych jest zaledwie garstka. Światem magii rządzą mężczyźni. Tessia musi też walczyć z pokusą zostania uzdrowicielką. Na czas nauczania musi porzucić marzenia lub połączyć ze sobą obie te dziedziny…
Wiejska dziewczyna okazuje się charakterem niezwykle silnym. Nie zraża się początkowymi trudnościami, zmaga się z powierzonymi jej zadaniami. Wszystko odmienia jednak wojna…
Tragiczne wydarzenia odmieniają życie każdego. Są zarazem momentem przełomowym zarówno dla zbiorowości jak i dla jednostki. 
Canavan przedstawia wydarzenia za pomocą różnych bohaterów. Bohaterów z różnych rodzin, o różnym wykształceniu, odmiennej sytuacji życiowej czy w końcu narodowości i pozycji społecznej. Razem buduje to obraz szczegółowy i pełny. 
“Uczennicę maga”, podobnie jak inne czytane przeze mnie książki Canavan, czyta się niezwykle przyjemnie. Chętnie przedłuża się lekturę, pragnie poznać kolejne losy bohaterów. Ale jednak książce tej czegoś brakuje. Bez wahania powiem, że każdy tom Ery Pięciorga był znacznie ciekawszy. Podobnie jak “Gildia magów”. Nie zmienia to jednak faktu, że Trudi Canavan stała się dla mnie ważną, współczesną pisarką fantasy.

Dziewczyna z zapałkami

O “Dziewczynie z zapałkami” słyszałam wiele. Nie potrafię jednak przytoczyć żadnej z przeczytanych/zasłuchanych opinii. Wiedziałam tylko, że książka taka istnieje. A nic przecież nie przyciąga do danej pozycji jak to, że coś tak o niej się słyszało. Nie inaczej było z pozycją Anny Janko. Skusiła mnie w bibliotece, czego skutkiem było wieczorne zaczytanie.
Anna Janko nie opisuje wydarzeń niezwykłych. Nie ma tu wzniosłych uczuć, idei, poglądów. Brakuje namiętności, uczucia. “Dziewczyna z zapałkami” to książka o codziennym, zwykłym życiu. Właściwie jej forma przypomina pamiętnik. Autorka przytacza bowiem krótkie fragmenty z życia Ha. A właściwie to Ha. przytacza nam fragmenty wycięte z jej życia.
“Dziewczyna z zapałkami” to historia o marzeniach, rozczarowaniach, kłopotach życia codziennego, barierach, relacjach rodzinnych, stagnacji… Jednym słowem: o wszystkim tym, co spotyka nas każdego dnia.
Ha. przedstawia swoje życie począwszy od związku z Pawiem. Często też wraca do wydarzeń bardziej odległych, nasuwających się wraz z danym wątkiem. Kobieta pisze w niezwykły sposób. Pomimo trudnych tematów, jej wypowiedzi nie są pozbawione pewnej dozy humory i dystansu. Żyjąc w martwym związku, mając problemy z teściową i czując się niespełnioną, nie brakuje w niej jakiegoś optymizmu. I chociaż pragnie zmian, brakuje jej odwagi. Przez kilkanaście lat nie potrafi odmienić swojego losu, zawalczyć o marzenia. Ale właśnie te lata, pełne bezsilności i rozczarowania, budują akcję powieści.
Nie chcę pisać o tej książce za wiele. Jeżeli ktoś chce przeczytać o problemach zwykłej kobiety, o sprawach dotyczących każdego człowieka, napisanych w historii opatrzonej nutką ironii i żartu, to jak najbardziej polecam książkę Anny Janko. Ja spędziłam z nią miłe godzin, praktycznie nie odrywając się od czytania.
Dodam jeszcze, że pozycja ta może być “kusząca” dla polonistów – bowiem Ha. właśnie nią jest 😉

Małe zbrodnie małżeńskie

“Każdy związek jest domem, do którego klucze znajdują się w rękach mieszkańców. Jeśli zamknie się ich od zewnątrz, dom stanie się więzieniem, a oni więźniami.”

Tak wiem – po raz kolejny pojawia się u mnie Schmitt. Ale co ja poradzę, że go kocham?
“Małe zbrodnie małżeńskie” to kolejna, nazwijmy to, miniaturka. Oparta na formie dramatu, a może bardziej dialogu, pochłaniana jest w mgnieniu oka. I choć kolejny raz autor nie przytłacza objętością stronic, to treścią już tak. Właściwie jak w każdej, przeczytanej przeze mnie, książce.
“Małe zbrodnie…” to chwila wyjęta z życia pewnego małżeństwa. I choć akcja dzieje się w przeciągu kilkunastu minut, może kilku godzin, to chwila ta jest dla pary bohaterów niezwykle ważna.
Lisa i Gilles są małżeństwem od 15 lat. Na pozór idealna para. Akcję rozpoczyna wejście bohaterów do mieszkania. Z ich rozmowy wnioskujemy, że Gilles miał wypadek przez który stracił pamięć. Lisa stara się by jego świadomość powróciła, przytacza jego ulubione powiedzenia, nawyki, przyzwyczajenia. Pomija jednak dzień w którym zdarzył się wypadek. Cóż więc kryje?
Od razu można wyczuć, że sytuacja jest bardziej skomplikowana niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Czytelnik bez wątpienia odgadnie, że małżeństwo to skrywa jakieś tajemnice.
Schmitt przedstawia nam jakie wątpliwości i problemy dotykają ludzi, którzy spędzili ze sobą taki kawał życia. Przytacza ich niepewność, brak zaufania, zwątpienie, niedocenianie siebie, podejrzliwość…
Można powiedzieć, że Gilles przeprowadził test dla swojej żony, Lisy. Test, z którego ostatecznie wyszli zwycięsko.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z treści. Podając tu jeden książkowy fakt, odkrywa się następne. “Małe zbrodnie małżeńskie” to wyjątkowa pozycja. Śmieszna i smutna zarazem. Nie jest też książką dla małżeństw – każdy znajdzie tu coś dla siebie. I nie sposób pominąć to, że jest książką prawdziwą. Bo przecież problemy Lisy i Gillesa dotykają wszystkich – w mniejszym czy też większym stopniu.

PS. “Małe zbrodnie…” to też wielka kopalnia cytatów. Trafnych cytatów 🙂

“Co znaczy kochać mężczyznę? To znaczy kochać go na przekór sobie, na przekór niemu, na przekór całemu światu. To znaczy kochać go w sposób, na który nikt nie ma wpływu. Kocham twoje pragnienia, a nawet twoje awersje, kocham ból jaki mi zadajesz, ból którego nie odczuwam jako bólu, ból, o którym natychmiast zapominam, który nie pozostawia śladów. Kochać to znaczy mieć tę wytrzymałość, która pozwala przechodzić przez wszystkie stany, od cierpienia do radości, z tą samą intensywnością.”.


Gilles: Kochać długo, kochać zawsze to wbrew naturze.

Lisa: Nie.

Gilles: Więc żeby uczucie trwało, trzeba zgodzić się na niepewność, wypłynąć na niebezpieczne wody, tam gdzie posuwa się do przodu tylko ten, kto ufa, odpoczywać, unosząc się na zmiennych falach zwątpienia, znużenia, spokoju, ale nigdy nie zbaczać z kursu.



Lisa: Nie mam problemu z alkoholem.

Gilles: Pijesz.

Lisa: Tak, piję, ale nie mam problemu z alkoholem. .Mam problem z tobą

Gra anioła

Jak wielu czytelników, Zafona pokochałam po lekturze “Cienia wiatru”, książki jak dla mnie magicznej. Sporo czasu upłynęło, zanim sięgnęłam po kolejną pozycję tego autora. Przedtem, naczytałam się wiele złego o “Grze anioła”. I właściwie pani w bibliotece też nie zachęcała do tej książki. Teraz wypada mi napisać refleksję: książki, które są wysoko oceniane        i zbierają wiele pozytywnych recenzji – rozczarowują mnie, a te ‘zlinczowane’ zachwycają. Może to jakiś kompleks? Może uwielbiam to, co w pewnym stopniu “upośledzone”?
“Gra anioła”, podobnie jak “Cień wiatru”, nie jest pozycją należącą do tych o mniejszej objętości. Taka beletrystyczna encyklopedia. A to kolejny plus, jeśli chodzi o mnie. Jakoś lubię związać się z książką na dłużej. 
Kolejne podobieństwo: znowu Barcelona, znowu Cmentarz Zapomnianych Książek (dobrze pamiętam?), choć już nie odgrywające tak wielkiej roli.   I o ile się nie myślę, w “Grze anioła” pojawia się nazwisko Sempere – niestety nie mam zbyt dobrej pamięci, ale mam wrażenie, że już to nazwisko poznałam (z góry przepraszam za błąd).
Tym razem głównym bohaterem jest młody pisarz, który jakoś tak nieszczęśliwie trafia. Pomijając skomplikowane i nieszczęśliwe życie prywatne, zawodowo czuje się niespełniony. Jako redaktor podrzędnej gazety, zdobywa “sławę”, krótkimi opowiadaniami. Owe opowiadania stają się wręcz niekończącym się tasiemcem. Wszystko za sprawą długoletniej i stratnej dla pisarza umowy. Pisząc pod pseudonimem, nie staje się osobą rozpoznawalną. Ciągle jednak ma wrażenie, że sprzedaje swój talent za marne grosze. Nagle, dziwnym zrządzeniem losu, spotyka tajemniczego wydawcę. Proponuje mu on wielką zapłatę, za stworzenie … nowej religii. Zagadkowe wydarzenia, chęć zaistnienia, pieniądze, rozgoryczenie – wszystko to skutkuje podpisaniem umowy. Jeden podpis staje się jednak znakiem diametralnie zmieniającym życie Davida…
Zafon stworzył powieść, która może i nie zachwyca, ale niewątpliwie trzyma w niepewności aż po sam koniec. Znowu pojawia się tajemnica, magia… Jest też miejsce dla miłości i przyjaźni. Życie Davida obfituje   w zdarzenia tragiczne, pełne cierpienia i rozczarowania. Całość tworzy więc interesującą pozycję, która choć mogła zawierać o połowę mniej stron, nie nudzi.
Książka obfituje w wydarzenia nieprawdopodobne. I przyznam, że to może odrzucać. Dodatkowo, na niekorzystne recenzje tej książki wpływać może fakt, że w życiu Davida dzieje się zbyt wiele. Że fabuła staje się naciągana, nierealna. Ale czy to nie o to w literaturze chodzi? Czy nie powinna ona zaskakiwać, przenosić w świat nie mających nic wspólnego z naszym codziennym życiem? Moim zdaniem “Gra anioła” to pozycja godna uwagi. Nie dla każdego, ale myślę, że tym którym spodobał się “Cień wiatru”, spodoba się też i “Gra anioła”.

Wicked

Szalony wrzesień dobiegł już końca. Wreszcie można powrócić do względnie spokojnej, studenckiej egzystencji. 


Nowy miesiąc witam recenzją “Wicked” G. Maguire. Jest to kolejna książka przeczytana pod wpływem pozytywnych opinii innych czytelników. I niestety – po raz kolejny potwierdza się to, że nie należy owych opinii czytać.

“Wicked” to opowieść o Elfabie, Złej Czarownicy, znanej z “Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Bohaterkę poznajemy już podczas narodzin, kiedy to jest wielką niespodzianką dla swoich rodziców. I zarazem początkiem ich problemów. Zielone dziecko nie cieszyło się bowiem zbytnią popularnością…
Przechodzimy z nią kolejne etapy życia. Najpierw dzieciństwo, później młodość i czasy szkolne, następnie działalność, nazwijmy to, konspiracyjną a wszystko to zakończone zostaje spotkaniem Złej Czarownicy z Dorotką.
“Czarnoksiężnik z Krainy Oz” jest oczywiście potwierdzeniem tego, że dobro zawsze zwycięża. Ale czy Zła Czarownica faktycznie była zła?
Jej postępowanie wyjaśnia właśnie Gregory Maguire. Jesteśmy świadkami każdego wydarzenia, jakie wpłynęło na psychikę Elfaby. Brak akceptacji ze strony rodziców, rówieśników, nieudany romans, niezgoda na panowanie Czarnoksiężnika i stworzony przez niego układ społeczny… To tylko niektóre czynniki oddziałujące na życie Złej Czarownicy. Czytając kolejne rozdziały, zamiast nienawiści, rodzi się współczucie i zrozumienie. “Wicked” to świat Elfaby z całym bagażem radości i smutków. Z naciskiem na to drugie.
Autor bazuje na opowieści Bauma i przyznam, że wyszło mu to całkiem nieźle. Pominął wszystko to, co odwraca uwagę od prawdziwej tematyki. W śladowych ilościach ukazał magię, fantastyczne wątki, zaczarowane postaci. Skupił się na bohaterce – i chwała mu za to.

Lecz pomimo tego, że Maguire stworzył fantastyczną opowieść, czuję niedosyt. Po przeczytanych recenzjach spodziewałam się czegoś porywającego. Czegoś co mnie całkowicie pochłonie. I chyba jest to znak by przestać kierować się opinią innych, a sięgać po to, co wpadnie w ręce.