Gra o Ferrin. Przyznam, że bardzo ciężko pisać mi o tej książce. Mogłam to zrobić zaraz po jej zakończeniu, a nie z kilkudniowym opóźnieniem. Dlaczego sprawia mi to taką trudność? Bo za cholerę nie wiem o co w tej książce chodzi! Chaos! Mieszanie wydarzeń, bohaterów, pomyłka na pomyłce… Na początku myślałam, że to po prostu mój brak skupienia, że zawiódł mnie mój lekko przemęczony umysł. I tkwiłam w tym przekonaniu dopóki nie przeczytałam recenzji innych czytelników.
Zapraszam na:
Schmitt podwójnie – Odette i Tektonika uczuć
Wiem, że robi się dosyć monotonnie. No cóż – jak tylko jest możliwość, to zabieram z biblioteki Schmitta i miło spędzam czas. Chociaż ostatnio nieco się zawiodłam. Tym razem w jeden wieczór “połknęłam” Odette i inne historie miłosne oraz Tektonikę uczuć. Zaczęłam od tej pierwszej z wymienionych. No i własnie z jej zawdzięczam wspomniany wczesniej zawód.
Odette, to oddzielne historie odmiennych kobiecych charakterów. Każda z bohaterek opowiadań ma inny charakter, wiek, status społeczny i majątkowy. Wszystkie jednak łączy miłość. I to nie tylko ta między kobietą a mężczyzną, nie tylko związana z problemami w związku, ze znalezieniem partnera.
Niestety, dziełko Schmitta lekko mnie rozczarowało. Każda z historii jest nieco powierzchowna. Krótka forma jaką obrał autor, nie pozwala zagłębić się w psychikę bohaterek, nie pozwala na dokładne zaznajomienie się z przedstawionym problemem.
Pocieszające jest to, że wraz z zagłębianiem się w książkę, opowiadania stają się bardziej interesujące. Jednak nie zmienia to faktu, że “pewny” do tej pory Schmitt, zachwiał moje poczucie bezpieczeństwa jeśli chodzi o wartość jego książek.
Kolejna pozycja Tektonika uczuć sprawiła, że niedosyt po Odette został zapomniany. Czytając, miałam dziwne wrażenie podobieństwa do Małych zbrodni małżeńskich, ale na szczęście nie zakłóciło to mojego zachwytu.
Tektonika… to opowieść o związku Diane i Richarda. Od pierwszych zdań książki, poznajemy głębokie uczucie łączące tych dwoje. Dowiadujemy się też, że oboje mają z sob różne doświadczenia. Jednak największym zagrożeniem dla ich związku jest nieufność, głównie ze strony Diane.
Mając za sobą bolesne doświadczenia, będąca rozwódką Diane, każdy drobny przejaw braku czułości i oddania ze strony Richarda, odbiera jako sygnał zwiastujący rozstanie, oziębienie uczuć. Niepewna stałości uczuć partnera, postanawia go sprawdzić…
Wydawać by się mogło, że test ten przyniesie tylko szczęśliwy finał, zakończenie historii przed ołtarzem (od którego tak uciekała Diane). Czytając kolejne strony, oczekuje się na połączenie bohaterskiej pary, oczekuje się na romantyczną scenę połączenia zakochanych.
Ale jak kończy się sprawdzian Diane? Kwestię tę pozostawiam otwartą i mam nadzieję, że choć w małym stopniu zachęciłam do sięgnięcia po Tektonikę uczuć.
Trzeba przyznać, że Schmitt mistrzowsko uciekł od schematu miłosnego opowiadania. A dodatkowo przestrzega przed błędami miłości.
I nasuwa się tutaj cytat Zafona; W chwili, kiedy zastanawiasz się czy kogoś kochasz, przestałeś go już kochać na zawsze…
Ewangelia według Piłata
Wiele już za mną, Odette i Tektonika… czekają na swoją kolej. Nie da się ukryć mojego podziwu dla Erica Emanuela Schmitta. Jak dla mnie jest gwarancją cudownie spędzonego czasu i odkrywania czegoś nowego.
Po historiach pełnych miłości, szczęścia a także bólu i cierpienia, czyli książek znakomicie wpisujących się w nasze codzienne życie, przyszła kolej na pozycję nieco odmienną. “Ewangelia według Piłata” potwierdza chyba jak różnorodny jest Schmitt i jak rozległe są jego zainteresowania.
Piłata nie trzeba przedstawiać. Od wieków funkcjonuje jako postać negatywna, jako ten, który ośmielił się podnieść rękę na Chrystusa. Schmitt przedstawia nam właśnie te czasu – czasy działalności Zbawiciela.
Książka składa się z dwóch części. Krótsza to relacja samego Chrystusa, jego rozważania w Ogrodzie Oliwnym. Wspomina swoją młodość, odmienność od rówieśników, pretensje rodziców, że nie myśli o przyszłości. Wspomina też dzień, w którym ‘mianowano’ go Zbawicielem. Przyjmując na siebie powierzoną przez lud rolę, wraz ze swoimi uczniami odbywa liczne podróże. Chrystus rozważa swoje postępowanie czekając na śmierć – i choć jest tym boskim dziedzicem, to Schmitt nie pozbawia go uczuć czysto ludzkich. Jest więc zwątpienie, brak zaufania, niespełnienie, bezsilność…
Druga część, znacznie już dłuższa, to relacja samego Piłata. Jego doświadczenia zawarte są w listach do brata, nie pozbawionych szczerości i uczuć. Są bardziej pamiętnikiem niż korespondencją. I właśnie ta część książki Schmitta jest dla mnie znacznie ciekawsza. Otóż Piłat, ciemiężyciel Chrystusa, staje się postacią niemal pozytywną. Nie jest tutaj tyranem, narzędziem szatana – jest człowiekiem takim, jak każdy inny. Podziwia się jego mądrość, inteligencję, poglądy na życie, ale przede wszystkim zyskuje szacunek jako kochający mąż. To Klaudia Prokula jest dla niego życiowym celem, sacrum, szczęściem. Poncjusz Piłat to także osoba, która w pewnej mierze zasługuje na współczucie. Jako namiestnik Jerozolimy, ciągle pozostaje pod kontrolą rzymskich zwierzchników. Musi działać nie tak jak każe mu serce, ale tak by usatysfakcjonować władzę wyższą. Targany wątpliwościami staje się poniekąd postacią tragiczną.
Książka Schmitta uderza w dość delikatny punkt. Sprawy religii zawsze były tematem drażliwym. “Ewangelia…” wśród niektórych uchodzi pewnie za bluźnierstwo. Pojawiają się w niej bowiem liczne wątki poddające w wątpliwość działania Chrystusa oraz wydarzenia podnoszące rangę Piłata. Godzi to w wypracowany przez wieki obraz czasów działalności Zbawiciela, pobudza do myślenia i analizowania niektórych faktów.
Pomijając kwestie religijne. Schmitt po raz kolejny udowodnił, że jest znakomitym twórcą.
(Z góry przepraszam za wszelkie nieścisłości – książkę czytałam już jakiś czas temu, a w sprawach religijnych ekspertem również nie jestem.)
Ogród wiecznej wiosny
Skusiłam się pozytywnymi ocenami. Słyszałam i czytałam na temat tej książki wiele dobrego. I teraz się zastanawiam co w tej książce dobrego jest?
Ogród wiecznej wiosny to opowieść o kilku pokoleniach kobiet z rodziny Laguna. Podstawą dla całej powieści jest klątwa ciążąca na tym właśnie rodzie. Każda z kobiet Laguna ma nigdy nie zaznać szczęścia w miłości – każde obcowanie z mężczyzną będzie tylko przelotnym romansem, zakończonym cierpieniem duszy i niechcianą ciążą. Ciążą, która od lat przynosi żeńskiego potomka.
Na tle całej społeczności, kobiety cieszą się złą sławą. Zapewne zniechęca tajemnica, którą są owiane a także to, że przeważnie trudniły się czarami.
Opowieść zaczyna się od dziejów Clary Laguny, dziewczyny odznaczającej się niezwykłą urodą. Los sprawia, że zakochuje się w niej przejezdny myśliwy, przebywający w mieście właściwie dla rozrywki. Clara odwzajemnia miłość, ma nadzieję, że na niej klątwa nie ciąży. Dzieje się jednak inaczej. Mężczyzna nie dotrzymuje słowa – zostawia ukochanej dom, złamane serce i ciążę…
I tak przez kilka pokoleń…
Czytając “Ogród wiecznej wiosny” miałam wrażenie chaosu. Wydaje mi się, że autorka wprowadziła zbyt dużo postaci. Rozumiem, że chciała przez to ukazać jak klątwa wpływała na postępowanie kolejnych kobiet z rodziny Laguna, ale lepiej dla książki byłoby skupić się na dwóch bohaterkach. Zadbać o dokładny rys psychologiczny, bardziej rozbudowaną akcję. W takiej postaci jak teraz, czytelnik nie ma nawet czasu na polubienie/znienawidzenie/poznanie/zrozumienie bohaterki. Kiedy już przyzwyczajamy się do jednej z kobiet – natychmiast pojawia się inna, rozpoczyna się nowy wątek.
Poza tym “chaosem”, w niektórych momentach, książka jest obrzydliwa. Nie jestem osobą, którą łatwo zgorszyć i nawet nie o to mi teraz chodzi. Po prostu autorka o pewnych sprawach pisze hmm… odrzucająco? Miałam wrażenie, że na siłę chce pokazać, że nie boi się trudnych tematów, ewentualnej cenzury, że chce… no własnie co? Udowodnić niezależność? Zszokować? Sprawić, że książka stanie się bardziej realna? Przyciągnąć kontrowersjami czytelników? Cokolwiek to było, mam wrażenie, że się nie udało.
Takie jest moje zdanie o “Ogrodzie wiecznej wiosny”. Mnie książka ta rozczarowała i zdegustowała. Szkoda – pomysł był bardzo oryginalny, można było wycisnąć z niego znacznie więcej i oprawić go w, o niebo lepszą, formę.
Uczennica maga
Dziewczyna z zapałkami
O “Dziewczynie z zapałkami” słyszałam wiele. Nie potrafię jednak przytoczyć żadnej z przeczytanych/zasłuchanych opinii. Wiedziałam tylko, że książka taka istnieje. A nic przecież nie przyciąga do danej pozycji jak to, że coś tak o niej się słyszało. Nie inaczej było z pozycją Anny Janko. Skusiła mnie w bibliotece, czego skutkiem było wieczorne zaczytanie.
Anna Janko nie opisuje wydarzeń niezwykłych. Nie ma tu wzniosłych uczuć, idei, poglądów. Brakuje namiętności, uczucia. “Dziewczyna z zapałkami” to książka o codziennym, zwykłym życiu. Właściwie jej forma przypomina pamiętnik. Autorka przytacza bowiem krótkie fragmenty z życia Ha. A właściwie to Ha. przytacza nam fragmenty wycięte z jej życia.
“Dziewczyna z zapałkami” to historia o marzeniach, rozczarowaniach, kłopotach życia codziennego, barierach, relacjach rodzinnych, stagnacji… Jednym słowem: o wszystkim tym, co spotyka nas każdego dnia.
Ha. przedstawia swoje życie począwszy od związku z Pawiem. Często też wraca do wydarzeń bardziej odległych, nasuwających się wraz z danym wątkiem. Kobieta pisze w niezwykły sposób. Pomimo trudnych tematów, jej wypowiedzi nie są pozbawione pewnej dozy humory i dystansu. Żyjąc w martwym związku, mając problemy z teściową i czując się niespełnioną, nie brakuje w niej jakiegoś optymizmu. I chociaż pragnie zmian, brakuje jej odwagi. Przez kilkanaście lat nie potrafi odmienić swojego losu, zawalczyć o marzenia. Ale właśnie te lata, pełne bezsilności i rozczarowania, budują akcję powieści.
Nie chcę pisać o tej książce za wiele. Jeżeli ktoś chce przeczytać o problemach zwykłej kobiety, o sprawach dotyczących każdego człowieka, napisanych w historii opatrzonej nutką ironii i żartu, to jak najbardziej polecam książkę Anny Janko. Ja spędziłam z nią miłe godzin, praktycznie nie odrywając się od czytania.
Dodam jeszcze, że pozycja ta może być “kusząca” dla polonistów – bowiem Ha. właśnie nią jest 😉
Małe zbrodnie małżeńskie
“Każdy związek jest domem, do którego klucze znajdują się w rękach mieszkańców. Jeśli zamknie się ich od zewnątrz, dom stanie się więzieniem, a oni więźniami.”
Tak wiem – po raz kolejny pojawia się u mnie Schmitt. Ale co ja poradzę, że go kocham?
“Małe zbrodnie małżeńskie” to kolejna, nazwijmy to, miniaturka. Oparta na formie dramatu, a może bardziej dialogu, pochłaniana jest w mgnieniu oka. I choć kolejny raz autor nie przytłacza objętością stronic, to treścią już tak. Właściwie jak w każdej, przeczytanej przeze mnie, książce.
“Małe zbrodnie…” to chwila wyjęta z życia pewnego małżeństwa. I choć akcja dzieje się w przeciągu kilkunastu minut, może kilku godzin, to chwila ta jest dla pary bohaterów niezwykle ważna.
Lisa i Gilles są małżeństwem od 15 lat. Na pozór idealna para. Akcję rozpoczyna wejście bohaterów do mieszkania. Z ich rozmowy wnioskujemy, że Gilles miał wypadek przez który stracił pamięć. Lisa stara się by jego świadomość powróciła, przytacza jego ulubione powiedzenia, nawyki, przyzwyczajenia. Pomija jednak dzień w którym zdarzył się wypadek. Cóż więc kryje?
Od razu można wyczuć, że sytuacja jest bardziej skomplikowana niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Czytelnik bez wątpienia odgadnie, że małżeństwo to skrywa jakieś tajemnice.
Schmitt przedstawia nam jakie wątpliwości i problemy dotykają ludzi, którzy spędzili ze sobą taki kawał życia. Przytacza ich niepewność, brak zaufania, zwątpienie, niedocenianie siebie, podejrzliwość…
Można powiedzieć, że Gilles przeprowadził test dla swojej żony, Lisy. Test, z którego ostatecznie wyszli zwycięsko.
Nie chcę zdradzać zbyt wiele z treści. Podając tu jeden książkowy fakt, odkrywa się następne. “Małe zbrodnie małżeńskie” to wyjątkowa pozycja. Śmieszna i smutna zarazem. Nie jest też książką dla małżeństw – każdy znajdzie tu coś dla siebie. I nie sposób pominąć to, że jest książką prawdziwą. Bo przecież problemy Lisy i Gillesa dotykają wszystkich – w mniejszym czy też większym stopniu.
PS. “Małe zbrodnie…” to też wielka kopalnia cytatów. Trafnych cytatów 🙂
Gra anioła
Wicked
Szalony wrzesień dobiegł już końca. Wreszcie można powrócić do względnie spokojnej, studenckiej egzystencji.
Nowy miesiąc witam recenzją “Wicked” G. Maguire. Jest to kolejna książka przeczytana pod wpływem pozytywnych opinii innych czytelników. I niestety – po raz kolejny potwierdza się to, że nie należy owych opinii czytać.
“Wicked” to opowieść o Elfabie, Złej Czarownicy, znanej z “Czarnoksiężnika z Krainy Oz”. Bohaterkę poznajemy już podczas narodzin, kiedy to jest wielką niespodzianką dla swoich rodziców. I zarazem początkiem ich problemów. Zielone dziecko nie cieszyło się bowiem zbytnią popularnością…
Przechodzimy z nią kolejne etapy życia. Najpierw dzieciństwo, później młodość i czasy szkolne, następnie działalność, nazwijmy to, konspiracyjną a wszystko to zakończone zostaje spotkaniem Złej Czarownicy z Dorotką.
“Czarnoksiężnik z Krainy Oz” jest oczywiście potwierdzeniem tego, że dobro zawsze zwycięża. Ale czy Zła Czarownica faktycznie była zła?
Jej postępowanie wyjaśnia właśnie Gregory Maguire. Jesteśmy świadkami każdego wydarzenia, jakie wpłynęło na psychikę Elfaby. Brak akceptacji ze strony rodziców, rówieśników, nieudany romans, niezgoda na panowanie Czarnoksiężnika i stworzony przez niego układ społeczny… To tylko niektóre czynniki oddziałujące na życie Złej Czarownicy. Czytając kolejne rozdziały, zamiast nienawiści, rodzi się współczucie i zrozumienie. “Wicked” to świat Elfaby z całym bagażem radości i smutków. Z naciskiem na to drugie.
Autor bazuje na opowieści Bauma i przyznam, że wyszło mu to całkiem nieźle. Pominął wszystko to, co odwraca uwagę od prawdziwej tematyki. W śladowych ilościach ukazał magię, fantastyczne wątki, zaczarowane postaci. Skupił się na bohaterce – i chwała mu za to.
Lecz pomimo tego, że Maguire stworzył fantastyczną opowieść, czuję niedosyt. Po przeczytanych recenzjach spodziewałam się czegoś porywającego. Czegoś co mnie całkowicie pochłonie. I chyba jest to znak by przestać kierować się opinią innych, a sięgać po to, co wpadnie w ręce.